Moja przyjaciółka powiedziała mi ostatnio, że ma dość. Że nie może pracować przez większość dnia, a potem wychodzić z pracy i myśleć… o pracy. Że to nie work-life balance. W związku z tym ograniczyła nieco obowiązki zawodowe, a w wolnym czasie robi na drutach i dekoruje dom.
Beneficjentem tego jej wieczornego dziergania jestem ja – lepszej czapki bym sobie nie kupiła w żadnym sklepie. Nawet przeszło mi przez myśl, że mogłabym zacząć też szydełkować. Kto z nas nie wpada na takie pomysły?
Powrót do nauki języka obcego, może nawet dwóch? Zdobycie umiejętności wyżywienia rodziny własnoręcznie przygotowanymi przetworami, życie w duchu zero-waste. Ukończenie jednego z certyfikowanych kursów, które oferują platformy online. To wszystko dałoby się zrobić.
Problem polega na tym, że doba musiałaby mieć co najmniej 48 godzin.
Kilka miesięcy temu zostałam mamą. Rodzicielstwo daje nam niepowtarzalną okazję obserwowania zmagań małego człowieka z rozwojem osobistym. Maluch w poniedziałek odkrywa, że ma ręce, we wtorek – stopy. I robi to zupełnie bez presji, deadline’u. Zdobywa nowe umiejętności w swoim tempie, nie mając jeszcze pojęcia o tym, co to jest curriculum vitae, bo też nie umie nawet tego wypowiedzieć (od przypadkowych „bum” i „ghu” do łaciny droga jeszcze daleka).
Rodzicielstwo pozwala też przekonać się, że pojęcie czasu jest względne. Nie dzieli się on już na dni tygodnia, dzień i noc, rano, popołudnie i wieczór. Nowe pory są dwie – kiedy dzidzia nie śpi i kiedy dzidzia śpi.
Jak głoszą wszelkie poradniki, w czasie, kiedy dziecko śpi, młodzi rodzice również powinni uzupełniać deficyty snu (w myśl zasady „gotuj, kiedy dziecko gotuje, pierz, kiedy dziecko pierze, pisz artykuły wtedy, gdy…).
Kiedy z kolei dziecko wstaje, jest czas na to, aby rozwijać się wspólnie. Ono uczy się siebie i świata, świadomy rodzic otrzymuje najważniejszą lekcję uważności w życiu. Można być tylko tu i teraz – karmiąc, nie można drugą ręką mieszać zupy w garnku, przewijając, nie da się składać prania.
Jesteśmy przyzwyczajeni do wielozadaniowości, chociaż jak już wykazano – obniża ona efektywność naszych działań.
Dla mózgu wysiłek „przestawienia się” z jednego zadania na drugie jest duży i czasochłonny. Jednocześnie często odkrywamy, że nawet jeśli mamy „wolne” – wakacje, L4, urlop rodzicielski, myślami często jesteśmy w pracy.
Po pewnym czasie oderwania od swoich typowych obowiązków (nawet jeśli jest to przejście na inny zestaw zadań), zaczynamy myśleć, że może faktycznie jakiś kurs zdobywania umiejętności robienia czegoś by się przydał, skoro już „siedzimy w domu”.
I to jest właśnie ten moment, kiedy warto powiedzieć sobie „stop” i pozwolić na odpoczynek, niewiele wymagającą komedię na Netlflixie, scrollowanie memów, kwadrans z gazetą, czy cokolwiek co pozwala nam złapać oddech. Można by to nazwać „odmóżdżaniem”, ale jak w książce „Jak być mniej ambitnym” pisze Ańa Komorowska, lepsze określenie mają na to Holendrzy.
Otóż, w niderlandzkim, „nic” wyraża się dwoma słowami – niks i niksen. Niks to nic oznaczające brak planów, niksen – nicnierobienie z premedytacją. Zaplanowane w szczegółach. Takie, które może polegać na spędzeniu popołudnia w łazience zaaranżowanej na domowe spa, na kanapie, w skarpetach z owczej wełny i z litrowym pudełkiem lodów (lub croissantem – jak wolicie).
Już za miesiąc siłownie zapełnią się tłumami „od dzisiaj biegaczy”, szkoły językowe zaludnią grupy łaknące natychmiastowego poznania języka mandaryńskiego w stopniu umożliwiającym zamówienie kaczki po pekińsku, a wszelkie kursy online wystartują z noworocznymi promocjami. Najpierw wykruszą się ci, którzy „wczoraj nie poszli, bo byli chorzy, a dziś jeszcze dochodzą do siebie”, potem ci, którzy faktycznie nie są w stanie pogodzić ze sobą wszystkiego, a na końcu ci, którym tak naprawdę się nie chciało, ale postanowili sobie, że się rozwiną.
Nie chodzi jednak o to, żeby się nie rozwijać. Sama w zeszłym roku spędzałam co drugi weekend na studiach podyplomowych i pewnie kupię sobie te druty (chyba że moja przyjaciółka da się naciągnąć jeszcze na sweter). Rzecz w tym, że może warto zmienić perspektywę i robić te rzeczy nie dlatego, że się „powinno”. Nie dlatego, że „wypada”. I nie po to, żeby rozwijać się dla zasady.
Stawiajmy na rozwój osobisty dlatego, że wyboistej ścieżce poznawania siebie, odkrywamy co lubimy, co nas ciekawi, co sprawia nam przyjemność, a wreszcie, co może się przydać rzeczywiście, a nie tylko na papierze.
Jeśli jest to nauka języka obcego, kurs gotowania lub czytanie książek z zakresu psychologii – to świetnie! Jeśli natomiast w danej chwili, myślimy nie o tym jak się rozwijać, a wręcz przeciwnie – jak zwinąć się pod puchatym kocem, to też jest ok. Na to też warto mieć w życiu przestrzeń.
Umiejętności budowania wokół siebie bezpiecznej przestrzeni bez presji – tego sobie i Wam z okazji nadchodzących Świąt życzmy.
Wesołego Niksen!
Tekst: Anna Górska-Micorek