Dzień Kobiet wcale nie musi ograniczać się do jednego dnia. Dobry serial to dobry pretekst, by nieco przedłużyć celebrowanie. Żadne obostrzenia nie stoją na przeszkodzie temu, aby spędzić czas wśród Pań znanych ze srebrnego ekranu.
Przygotowałyśmy dla Was krótkie zestawienie tego, co oferuje Netflix. W roli głównej – kobiety.
Fran Lebowitz: Udawaj, że to miasto
Od pierwszych sekund serial Fran Lebowitz: Udawaj, że to miasto zyskuje iście allenowski sznyt, chociaż za kamerą (a także, jak się przekonacie – przed nią) stoi Martin Scorsese.
Czy to zabieg celowy? Możliwe, biorąc pod uwagę, że większość filmografii Allena stanowi apoteozę Nowego Jorku, miasta, które stanowi równorzędnego bohatera serialu. Produkcję Netflix nazwał dokumentem, chociaż nie jest to typowo dokumentalny serial. Znajdziemy w nim opowieść o Fran Lebowitz, o mieście, które jest integralną częścią jej życia, ale także – o nas samych. Warto policzyć, ile razy pisarka wypowiada z ekranu myśli, pod którymi moglibyśmy się podpisać. Mnie brakło palców. Wszystko w formie przegadanych felietonów, wywiadów pełnych typowego dla pisarki sarkazmu.
Fran Lebowitz nie była dotąd tłumaczona na język polski i nie jest u nas postacią bardzo znaną – a szkoda. Niezorientowanym, którzy będą się zastanawiać kogo im przypomina, podpowiem – Mafaldę ze słynnego argentyńskiego komiksu, tyle że dorosłą. Jest w niej coś karykaturalnego, z czego chyba ona sama zdaje sobie sprawę i co więcej – wykorzystuje to na swoją korzyść. Anegdoty z jej życia to także historie o słynnych jazzmanach, nowojorskim metrze, znikających z mapy miasta księgarniach. Do tej pory najlepszą przewodniczką po Nowym Jorku była rozkochana w nim Carrie Bradshaw. O ileż ciekawsze byłoby jednak spacerowanie po Manhattanie z Lebowitz! Nawet, gdyby był to tylko spacer po makiecie miasta.
Bridgertonowie
„Odłóż tę książkę. Jeszcze będziesz miała pomysły!” – to zdanie pada w innej produkcji Netflixa, serialu, który już w dniu premiery stał się hitem. Wyobraźcie sobie jak Bridgertonów, bo o nich mowa, oglądałaby Lebowitz, posiadaczka 10 tysięcy książek, deklarująca się jako mól książkowy.
Wydaje Wam się, że to całkiem zabawny tekst? Niestety, jeden z niewielu. Twórcy chcieli stworzyć coś na kształt „Plotkary” osadzonej w XIX wieku – trochę im się to udało, niestety całość nie zachwyca. Bale, kostiumy, książęta, rezydencje. Czegóż w Bridgertonach nie ma? Nie ma ani błyskotliwych dialogów rodem z Downton Abbey, ani wdzięku powieści Jane Austen. W prezencie bożonarodzeniowym dostaliśmy w ubiegłym roku od Netflixa dziwną hybrydę serialu kostiumowego i harlequina. Niepokojące jest, że relacja głównych bohaterów dziwnie przypomina tę z ostatniej części sagi „Zmierzch”, tyle że bez wampirów (a szkoda, może gdyby Drakula zagryzł główną bohaterkę, skróciłby zarówno jej cierpienia jak i widzów próbujących przebrnąć przez wszystkie 8 odcinków pierwszego sezonu). To co udało się twórcom serialu, to stworzenie dysonansu poznawczego. Z jednej strony wydaje się, iż dobrze oddano klimat czasów, w których lepszą reputację miała dziewczyna, bałamucąca kolejnych „zalotników” wybierając spośród nich najbogatszego, niż ta, która spędziła z mężczyzną sam na sam 10 minut. Broń Boże, żeby ją pocałował. Tak zhańbiona miała do wyboru tylko ślub z całuśnikiem lub staropanieństwo. Z drugiej strony, w którymś momencie Bridgertonowie od „365 dni” zaczynają się różnić tylko tym, że w ekranizacji powieści Blanki Lipińskiej główny bohater zdzierał z partnerki skąpą bieliznę, a w „Bridgertonach podziwiać możemy warstwy halek i sukien. Warto tu wspomnieć, że kostiumy twórcom udały się akurat wybitnie.
Jeśli więc macie ochotę na pooglądanie zjawiskowych stylizacji i pięknych wnętrz – nie ma lepszego sposobu niż spędzenie z Bridgertonami bitych ośmiu godzin. Wrażenia estetyczne i głos Julie Andrews, występującej w roli narratora – XIX-wiecznej Plotkary, łagodzą zdegustowanie fabułą. To co po projekcji ma się z tyłu głowy, to zasłyszane gdzieś zdanie, że nie bez przyczyny emancypacja poszła w parze z rewolucją modową – kobiety dopiero uwolnione z gorsetów, zaczęły myśleć.
Gambit Kólowej
Prawdziwie ekstatycznych przeżyć… jeśli chodzi o garderobę głównej bohaterki, dostarczy Wam Gambit Królowej. Tych kreacji nie powstydziłaby się Jaqueline Kennedy. Na szczęście fantastyczne kostiumy nie są najmocniejszym punktem programu. Serial trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Czy główną bohaterkę, graną przez Anyę Taylor-Joy się lubi? Trudno powiedzieć, natomiast na pewno trzyma się za nią kciuki, nie tylko kiedy rozgrywa kolejne szachowe partie. Aktorka dostała za tę rolę Złotego Globa – po obejrzeniu serialu trudno sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek mógł z nią wygrać w jej kategorii. Na uwagę zasługuje również znakomita rola Marcina Dorocińskiego.
Gambit to jedna z produkcji łamiących schematy. Kto by przypuszczał, że opowieść o zdolnej szachistce będzie się oglądało z takim napięciem jak film o Bondzie. Nie dajcie się jednak zwieść – lekkie kino to to nie jest. Uzależnienie od szachownicy przeplata się tu bowiem z uzależnieniem od wszelkich dostępnych używek.
The Crown
Nie mniej mocną pozycją w niniejszym zestawieniu jest The Crown. Mimo że opowiada o najsłynniejszej rodzinie Wielkiej Brytanii, nie jest to serial familijny. W ostatnim sezonie do obsady dołączyła Emma Corin, wcielająca się w jedną z najbardziej wyczekiwanych postaci – Lady Di. Oglądanie aktorki jest prawdziwą przyjemnością. Uchwyciła bowiem to, co zupełnie umknęło Naomi Watts – poczucie humoru księżnej. Corin, podobnie jak Anyę Taylor-Joy doceniono za grę Złotym Globem.
Sztuka portretowania udała się także Gilian Anderson, przed którą stało podwójnie trudne zadanie. Zagrać Thatcher to jedno, ale zagrać ją po Meryl Streep – to już zupełnie inna bajka. Scully jak zawsze – wybrnęła.
Serialowi zarzuca się nieścisłości historyczne i pomijanie niektórych wątków (jak na przykład próba porwania księżniczki Anny). Jak tłumaczą jednak twórcy, The Crown to opowieść o Koronie i o wydarzeniach, których jest centrum. Nieścisłości to już licentia poetica. Trzeba jednak przyznać, że uważny widz sięgnie po różne źródła i uzupełni brakujące puzzle. A takie oddziaływanie serialu jest zawsze na plus.
Do wszystkich chłopców: Zawsze i na zawsze
Dzień Kobiet możecie też spędzić w czasach współczesnych. Tu z pomocą przychodzą dwie świeże bułeczki – Do wszystkich chłopców: Zawsze i na zawsze oraz Firefly Lane. Pierwsza propozycja to zakończenie trylogii będącej jedną z ciekawszych pozycji, w przypadku których główną grupą odbiorców są tak zwani young adults. Jest w tym filmie coś, co spodoba się i 15-to i 30-latce. W ostatniej części bohaterowie stają przed perspektywą studenckiego związku na odległość. Banalny problem? To jest największą zaletą filmu. Nie ma tu wydumanych dram, problemów tworzonych na siłę. Romantyczna historia jakich wiele, a jednak – wyróżniająca się pozytywnie w kategorii „komedie romantyczne”. Jej oglądanie nie wywołuje bowiem ciarek wstydu. Jeśli chodzi o kino lekkie – to by było na tyle.
Firefly Lane
Firefly Lane, serialowa ekranizacja powieści Kristin Hannah to cięższy kaliber. W głównych rolach – Katherine Heigl i Sarah Chalke. Dużo ciekawsze na ekranie są jednak ich „młodsze wersje” – Ali Skovbye i Roan Curtis. Serial ociera się o tematy uzależnień, przemocy seksualnej, rozpadu rodziny. Klamrą spajającą całość jest pytanie – czy kobieca przyjaźń może przetrwać wszystko? Czy może? Tego Wam nie powiem.
Jeśli jednak przetrwacie maraton filmowo-serialowy z powyższymi propozycjami, przekonacie się same.
Tekst: Anna Górska-Micorek
Podcastów Ani możecie wysłuchać tutaj ~ micoRECommends